Szczęściara

19:15:00


Łatwiej usłyszeć, jak ktoś mówi o sobie, że jest totalnym pechowcem, człowiekiem, który wszystko potrafi zepsuć, niż że jest szczęściarzem, któremu wiele rzeczy układa się samo, ot, po prostu. Dlatego ja troszeczkę na przekór, a troszeczkę z przekonania, zamierzam odtąd mówić, że jestem szczęściarą. Bo właściwie, czemu nie? I bynajmniej nie chodzi mi o kwestię znalezienia za jednym zamachem 66 czterolistnych koniczynek (true story) ;)

W temacie patrzenia optymistycznie zamiast ponuro polecam tekst Asi o tym że tylko w Polsce interesuje nas jakie jest ciśnienie atmosferyczne i co można zrobić zamiast zrzucania winy za złe samopoczucie na pogodę. Tymczasem spieszę się wygadać z moich ostatnich przemyśleń.

Miałam ostatnio taki trochę moment zawahania. Poznałam kogoś, z kim spędziłam później kilka miłych godzin najpierw w muzeum, a później jedząc obiad. W czasie tych godzin spędzonych razem, padło kilka zdań na temat stylu życia, którego dawniej bym pozazdrościła i momentalnie poczułabym się gorsza, mniej warta, mniej fajna. Tym razem jednak pomyślałam zgoła inaczej niż zwykle. Owszem, to miłe, że ktoś swoją pasję przekuwa w pracę i stworzenie czegoś, co jest już aktualnie chronione patentem i co samym swoim istnieniem dodaje życiu barw (ale też wymaga wysiłku, wzmożonej pracy i włożonego w to czasu). A zarazem mi samej nie pomoże dobijanie się, raczej wolę się "ogrzać" w cieple czyjejś pasji i pomyśleć, co mogłabym zrobić teraz, by moje pomysły z zapisanych na papierze, stały się realne. Co też zrobiłam.

A gdzieś obok pojawiła się refleksja dotycząca tego, jak manifestuję swoje podejście do życia, a zarazem - jak mogą mnie przez to odbierać inni.

Nie umiem znaleźć tego momentu, ale gdzieś na pewno był taki punkt, w którym z dziecka radosnego i wygłupiającego się, stałam się najpierw smutną, pesymistyczną nastolatką, a później zapewne podobną młodą kobietą. To też nie tak, że byłam od początku do końca pesymistką, bo zawsze dostrzegałam pozytywne rzeczy i szukałam słońca tam, gdzie inni widzieli tylko szary dzień. Ogólnie, rozbijałam się między skrajnościami, albo ciesząc się czymś na maksa, albo dołując czymś, też na maksa. Lepszym określeniem by było: pozwalałam, by problemy ludzi mi najbliższych i moje własne, przygniatały mnie i odbierały mi radość z życia. A może też trochę było w tym wpływu spojrzenia innych ludzi: karcącego, bo jak można się tak śmiać i wygłupiać, że to takie dziecinne i niepoważne. W efekcie byłam przez innych postrzegana jako wiecznie smutna i przybita, przygnębiona.

Pomijając już wszystkie inne momenty, które nastąpiły później, w pamięć szczególnie mi zapadła rozmowa, która na pewno w jakimś sensie stała się dla mnie takim, momentem przełomowym. Ktoś, kogo bardzo lubię razu pewnego powiedział mi, patrząc mi przy tym ciepło w oczy coś mniej więcej takiego:
-...ale ja naprawdę jestem przekonany, że nie jesteś smutną, pesymistyczną osobą, ale kimś, kto lubi się śmiać, wygłupiać i żartować.
W domyśle było pytanie: czemu więc tak bardzo starasz się udawać kogoś, kim nie jesteś? Po co?
Rozmawialiśmy wtedy dużo o akceptacji ze strony innych, o braku sensu udawania kogoś, tylko po to, by inni nas zaakceptowali.

Ostatnio przelotnie pojawiła mi się w głowie myśl, że komuś, kto mnie mało zna, mogłoby się wydać, że jestem taką trzpiotką, która cieszy się z byle powodu i jest w gruncie rzeczy nieco płytką osobą. Można by pomyśleć, że poza pracą (nieciekawą i niezbyt rozwojową) i bieganiem na tańce celtyckie i francuskie, spotkaniami z przyjaciółmi i bliższymi bądź dalszymi znajomymi niewiele w życiu robię (choć to akurat nieprawda, no ale to już osobny temat). Z drugiej strony, nawet, gdyby tylko do tego ograniczało się moje życie, to naprawdę, czy byłoby ono w jakikolwiek sposób gorsze od życia kogoś, kto uczynił swoją pasję pracą i każdego dnia robi coś wspaniałego? Myślę, że ani trochę. Byleby tylko mi takie życie pasowało, to wszystko byłoby OK. Nie pasuje, więc małymi kroczkami staram się je zmieniać. Może wolno, ale zmieniam, ważne że w moim tempie. I jest OK.

Wracając jednak do tematu poruszonego na początku tekstu: tak, uważam, że jestem szczęściarą. Dlaczego? Bo dostałam od życia konkretnie po tyłku, a mimo wszystko wyszłam z tego bez większych "obrażeń", z problemami, które głęboko wierzę, że uda mi się rozwiązać. Bo umiem cieszyć się z drobnych rzeczy i mam w sobie mocne przekonanie, że da się lepiej, że można lepiej, że naprawdę, wiele rzeczy da się zmienić, jeśli zamiast marudzić, przejdzie się do działania. Jestem szczęściarą, bo mam wokół siebie cudownych ludzi, mieszkam w takiej części świata, która wcale nie jest taka najgorsza i mimo wszystko - moje możliwości nie są jakoś mocno ograniczone, mogę tak wiele, zapewne więcej niż kiedyś sądziłam. Jestem szczęściarą, bo mam w sobie ciekawość, bo ciągnie mnie do zmian, pracy nad sobą, szukania, drążenia. Jestem szczęściarą, bo włożyłam w pracę nad sobą i swoim życiem tyle wysiłku, że powoli zaczyna to przynosić efekty i różne rzeczy dzieją się "same". A raczej jako efekt wysiłku. Jestem szczęściarą, bo tak.

I tak zamierzam odtąd o sobie mówić, bo właściwie, to czemu nie?

You Might Also Like

2 komentarze

  1. Wdzięczność, docenianie drobiazgów, to cos, czego IMO w Polsce totalnie nie doceniamy, a wręcz deprecjonujemy. Na pytanie "co u Ciebie?" prędzej usłyszysz litanię smutków i kłopotów niż odpowiedź "dobrze, dziękuję :)). Nie wchodzę głębiej, czy to cecha narodowa, ale myślę, że zdecydowanie nawykowa, coś, czego uczymy się od najmłodszych lat przez obserwację innych. Swoje złe robi tu też wciąż obecne przekonanie, że grzeczne ciche dzieci są "lepsze", karcenie tych bardziej żywiołowych. Pokutuje wiele ogólnospołecznych przekonań, które nie są już efektywne (jeśli kiedykolwiek były).
    Tym ważniejsze jest starać się być jedna z osób, które robią "na przekór", być tym ciut lepszym przykładem :) Łatwo jest zazdrościć komuś, mówić "wow, jakie ty masz fajne życie", niż zainspirować się, "wyciągnąć" coś dla siebie, czy i nauczyć od tej drugiej osoby. Działanie jest trudniejsze. Ale wszak wykonalne :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest tu takie zdanie, które charakteryzuje i mnie: "pozwalałam, by problemy by problemy ludzi mi najbliższych jak i własne, przygniatały mnie i odbierały radość z życia". Wreszcie to dostrzegłam i udało mi się zmienić, ale myślę, że kiedy coś przygnębiającego rozgrywa się tuż obok dziecka, to zazwyczaj ono nie potrafi się przed tym skutecznie obronić i powoli się "zatruwa". Często tak bardzo, że już nigdy nie potrafi dostrzec szczęścia.

    OdpowiedzUsuń

Chwal jeśli chcesz, skrytykuj jeśli musisz, pytaj jeśli potrzebujesz :-)

Nie musisz się logować, ale będzie mi miło, jeśli się podpiszesz.

Subscribe