"wyrzucony za burtę, nocą na pełnym morzu"

11:21:00




Piszę i kasuję, piszę od nowa i kasuję znów. To, co mi leży na sercu, trudno ująć w słowa. A wiem, że bez tego nie pójdę dalej nawet o krok. Staram się więc napisać, pozbyć oporu przed stukaniem w klawiaturę, przelać na nią swoje myśli, odczucia, pożegnać się z nimi na dobre. Czy tak się da?

Nie sądziłam, że dalej jeszcze boli mnie historia sprzed lat. Nie sądziłam też, że kiedy w mojej całkiem udanej teraźniejszości dopada mnie nieokreślony lęk, a łzy nie chcą przestać płynąć (choć, do diabła, wszystko jest OK, idzie ku dobremu a ja płaczę???) - to ciągle jeszcze echa wspomnień i przeszłości, która nie chce odejść.

Jeśli się nad tym zastanowić, to obok lęku przed powtórką jest jeszcze takie trochę niedowierzanie, że naprawdę mogę prowadzić takie życie, jakiego zawsze pragnęłam, że wiele z moich marzeń może być czymś więcej niż tylko pobożnymi życzeniami. Wbrew pozorom świadomość tego czasem wręcz paraliżuje, kiedy człowiek się przekonuje, że naprawdę MOŻE być dobrze. Oczywiście jeśli włoży w to nieco wysiłku, ale to jasne.

Kiedy się nad tym zastanowiłam nad tą historią sprzed lat, odkryłam, że ... wręcz panicznie boję się "powtórki". Tych samych sytuacji co wtedy, przeniesionych na grunt teraźniejszości, niszczących w drobny mak nie tylko relacje, ale i dobre samopoczucie, poczucie własnej wartości i poczucie, że ma się wpływ na swoje życie.

Jeśli się nad tym zastanowić, to cała historia przypomina trochę to, co przydarzyło się bohaterowi książki Murakamiego, Tsukuru Tazakiemu. W skrócie to historia mniej więcej taka: jednego dnia człowiek ma poczucie, że ma grupę przyjaciół na których może liczyć i paczkę bliskich znajomych na studiach. Co prawda od jakiegoś czasu pojawiają się jakieś zgrzyty i subtelne sygnały, że coś się psuje, ale... nie widzi, albo nie chce tego widzieć. A później nadchodzi taki dzień, że dowiaduje się, że ... właściwie nic już nie ma i został kompletnie sam. A później dowiaduje się jeszcze, że tak naprawdę jako ostatni się dowiedział, że nie jest mile widziany w tym towarzystwie.

Banał jest taki, że choć widziałam co robiła druga strona, to siebie od lat obwiniałam bardziej. I to w sobie upatrywałam przyczyny, dla której relacje się rozsypują, a ktoś odchodzi właściwie bez słowa wyjaśnienia.

Tak, wiem, że to tylko przeszłość i wiem, że udało mi się kilka razy zaangażować się w coś bez obaw i bez zastanawiania się co krok. I było pięknie. Ba, jet dalej. Wiem, że da się. Wiem, że to możliwe. I wiem, że tu i teraz nie mam się czego bać. Tu i teraz, z tymi akurat ludźmi mogę być spokojna, nie zdarzy się powtórka złych historii. Chcę tak myśleć.

Przypomina mi się taki cytat z Murakamiego:

Może i jestem pozbawionym treści, jałowym człowiekiem, myślał. Ale może właśnie dlatego niektórzy, choć na krótki czas, znaleźli sobie we mnie przystań. Tak samo jak ptaki aktywne nocą znajdują sobie na jakimś opuszczonym strychu bezpieczne miejsce na odpoczynek w ciągu dnia. Prawdopodobnie spodobała się im ta pusta, mroczna i cicha przestrzeń. A skoro tak, być może powinienem cieszyć się, że mam w sobie próżnię.

Wiem, że jeszcze czasem zapewne pojawią się łzy, przyjdzie smutek. Miną. 

You Might Also Like

2 komentarze

  1. jest taka teoria, że przez wiele rzeczy przechodzimy w formie spirali. W dwojakim rozumieniu - raz: nawet jeśli przepracowaliśmy temat (np wybaczyliśmy komuś porzucenie), to on i tak może wracać przy okazji innego zdarzenia (a które budzi takie same lub podobne uczucia. Ów temat nie jest znów problemem - to raczej napotkanie dłońmi na bliznę w danym miejscu niż wchodzenie (ponownie) w otwartą ranę. Drugie rozumienie spirali odnośni się raczej do przepracowywania tematów i odnosi się do tego, że je stopniowo uzdrawiamy. Np ponowny powrót do starych nawyków myślowych niekoniecznie musi być porażką, czy choćby i potknięciem - równie dobrze może to być okazja od Losu, by (mając na to siły i umiejętności) lepiej lub na dobre rozpracować dany schemat.
    TL:DR - z niektórymi emocjami, myślami nie zawsze da się pożegnać na dobre ;)

    Osobiście wierzę, że przeszłości nie da się pożegnać na dobre. Nie ma co obsesyjnie do niej wracać, ale odcinanie się od niej nie uważam za dobre wyjście. Raz, że wpłynęła na to, jakim się jest. Dwa - chowanie czegoś "pod dywan" ma zwyczaj często kończyć się tym, że 'zamiecione' rzeczy wydostają się i gryzą w tyłek o.O Na niektóre wspomnienia trzeba nieco więcej czasu, by zostały obłaskawione - sama się złapałam na tym, że choć umiem mówić o pewnym zdarzeniu jako o fakcie, to w pewnych sytuacjach (przy pewnych, podobnych emocjach) wciąż jeszcze łamie mi się lekko głos. Niby nie boli, ale jednak.

    Odnośnie relacji z ludźmi bardzo mi pomógł pewien cytat, który można podsumować tak: na ogół to, jak inni się do ciebie odnoszą, mówi przede wszystkim o tym, czy i jakie oni mają problemy. Gdy np ktoś nie wyczuwa, ze masz doła - to mówi przede wszystkim o trudnościach tamtej osoby niż to, że nie warto się twoimi uczuciami zajmować. Wszyscy jesteśmy po coś. Tylko trzeba znaleźć ten powód :)

    A łzy i smutek oczywiście że przyjdą. Nie jest idealnie, gorsze momenty się zdarzają każdemu. Ale już jesteś bogatsza o świadomość, że to przyjdzie. Jak zmiana pogody. I co ważniejsze - że minie. Nie jest wieczne. Wiesz, że potrafisz inaczej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a'propos spirali: jak się nad tym zastanawiam, to faktycznie, coś w tym jest. może to też kwestia tego, że coś, co bolało dawniej, bolało dawną "wersję mnie" a od tamtej pory zdarzyło się tyle rzeczy, doświadczeń... i tyle innych relacji. siłą rzeczy jeśli coś przywoła tą sytuację, wspomnienia wracają, ale to prawda, że to może w jakimś sensie uleczyć.

      Co do przeszłości - zdecydowanie tak. Niezależnie od tego, jak bywało źle, to czasem nawet te złe wydarzenia czasem chociażby pomogły w sobie znaleźć siłę i poczucie, że "dam radę" - dopóki się z czymś nie zmierzyłam, może sądziłabym że jestem słaba, ale mając namacalne bądź co bądź dowody, że było ciężko i dałam radę- nie zaprzecza się już faktom. A odnośnie wyskakiwania spod dywanu i gryzienia- przerobiłam to na własnym tyłku więc zgadzam się, niestety.

      Widzisz, dopiero teraz zaczynam widzieć to w taki sposób, że to mimo wszystko mówi o innych, nie o mnie. To zresztą bardzo mocno mnie uderzyło po spotkaniu z M.: że on jest dokładnie taki, jaki jest: nie przejmuje się ludźmi, nie chce być z nikim blisko, nigdy nie da mi takiej życzliwości i empatii jak bym pragnęła. To znaczy tylko tyle: że nie powinnam się nigdy łudzić, że to ze mną jest coś nie tak, skoro nie umiem go przekonać, by mnie traktował dobrze: znaczy jedynie że powinnam zwrócić się w stronę relacji, które spełnią moje potrzeby. Obwinianie siebie i tłumaczenie innych to coś, nad czym stale jeszcze pracuję i z czym dalej mam jeszcze problem. Ale już nie taki jak dawniej.

      I to jest właśnie budujące: świadomość, że to minie, że jest jak ta zła pogoda, gorsza chwila. A po niej, jak po burzy, wyjdzie słońce zza chmur i zobaczymy błękitne niebo. Aż do następnej burzy :)

      Usuń

Chwal jeśli chcesz, skrytykuj jeśli musisz, pytaj jeśli potrzebujesz :-)

Nie musisz się logować, ale będzie mi miło, jeśli się podpiszesz.

Subscribe