Prawie jak babcia i prawie jak dziadek...
14:35:00Jest jeszcze inny rodzaj tęsknoty, która czasem nie daje złapać oddechu. To taka tęsknota, która budzi się w związku ze wspomnieniami ludzi, których nie spotkam już nigdy więcej. Ludzi, o których nie myślę na co dzień, jednak nawet po latach łapię się na tym, że o czymś ważnym chciałabym im opowiedzieć, czymś szalenie istotnym się podzielić, o coś zapytać. A jednak jest za późno.
A czasem, jak w tym śnie, który mi się ostatnio przyśnił: siedziałam przy stole z panią Wandą i próbowałam jej wyjaśnić zawiłości mojego aktualnego życia. Siedząc z nią przy stole w jej domu. Dopiero, kiedy się obudziłam zdałam sobie sprawę, że przecież od jakichś dziewięciu lat, pani Wandy nie ma wśród żywych.
Byłam wtedy chyba w gimnazjum. Do szkoły miałam kilka kilometrów, więc w ciepłe miesiące dojeżdżałam rowerem, który miałam zostawiać u znajomych rodziców, miłych starszych państwa. Mieszkali niedaleko mojej szkoły, wpadałam do nich przed szkołą i zostawiałam rower, wpadałam po szkole a czasem i w trakcie. Z czasem dorobili mi kluczyk do furtki.
Zawsze ich podziwiałam, że pomimo upływu lat, zawsze widywało się ich razem, wspartych o siebie, uśmiechniętych, żartujących, czasem gderających na siebie, ale tak wiele było w tym gderaniu miłości. Ich życie nie było łatwe. Dorosłe już dzieci rzadko pojawiały się w rodzinnym domu, wnuczki podobnie. Zdrowie nie rozpieszczało. A jednak byli pogodni i tacy życzliwi, radośni. I z oddaniem dbali o swojego pupilka, radosnego kundelka o śmiesznych, oklapniętych uszkach, który zawsze witał mnie swoim szczekaniem, stale skory do zabawy i psot.
Pytali jak tam w szkole, częstowali herbatą, pytali czy nie jestem głodna, zatrzymywali gdy szła burza. Rozmawialiśmy. W jakiś sposób wypełniali sobą pustkę braku dziadków: wszak dziadek ze strony mamy zmarł, kiedy miałam roczek, babcia, kiedy byłam w zerówce. To było dla mnie ważne, że są, że się troszczą, że jestem dla nich w jakiś sposób ważna.
Teraz czasem się zastanawiam, czy umiałam to wtedy wystarczająco docenić...
Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, pani Wanda zachorowała na raka. Zmarła kilka miesięcy później. Pamiętam, jak odwiedzaliśmy ją z rodzicami w szpitalu, a ona starała się za wszelką cenę zachować animusz, mówiła, że jeszcze zatańczy na moim weselu...
Kilka lat później odszedł jej mąż. Dom stoi pusty, rzadko ktoś do niego zagląda.
A ja ... a ja cholernie tęsknię.
2 komentarze
Chyba większość z nas myśli o tych którzy odeszli - kurczę, mogłem dać z siebie więcej. Ale z drugiej strony, myślę sobie: jeśli istnieje dusza, to po rozdzieleniu z ciałem nie jest już ona tak małostkowa jak my ludzie, wolna jest od trywialnych osądów, a więc z pewnością rozumie każdą ludzką słabość bez obrażania się.
OdpowiedzUsuńW tym cała pociecha.
UsuńChwal jeśli chcesz, skrytykuj jeśli musisz, pytaj jeśli potrzebujesz :-)
Nie musisz się logować, ale będzie mi miło, jeśli się podpiszesz.