pewnego dnia w Łazienkach, po deszczu... |
Czy to ta jesień? Sprzyja smutkowi, refleksyjnym nastrojom, gorszym chwilom? Mniej słońca, mniej ciepła, konieczność stawiania czoła krótszym dniom, a więc mniej naturalnego światła i tak dalej...
Może też niefortunnie się złożyło, że akurat jesienią muszę za sobą zamknąć pewien etap życia, uznać ową przyjaźń-nie-przyjaźń za definitywnie zamkniętą.
Choć w sumie lato wcale nie byłoby lepsze, ani tym bardziej wiosna, nigdy nie ma na to dobrego momentu, mam jednak wrażenie, że jesień tylko te wszystkie smutki eskaluje.
Tak, sporo ostatnio płaczę.
Ktoś zgoła niedawno rozmawiając ze mną na zgoła żartobliwe tematy, ni stąd ni zowąd zapytał czy często płaczę- i gdyby nie to pytanie zgoła od czapy, być może jeszcze długo w naszych rozmowach nie przeszlibyśmy na tematy więcej niż drażliwe i niestrawne.
Może czasem trzeba wypłakać to, co na sercu leży, kiedy boli, niech ból wybrzmi i zamilknie, niech łzy oczyszczą. A my idźmy dalej, zostawiając za sobą własne błędy, pomyłki i złe decyzje, a na przyszłość- uniknijmy ich. Oby.
Boli świadomość, że zadowalałam się taką odrobiną ciepła i życzliwości i mówiłam że jest OK. Że sama siebie oszukiwałam. I wiele innych rzeczy.
A teraz te echa wracają, ilekroć ktoś jest dla mnie zupełnie inny i w znajomości zupełnie niezobowiązującej, koleżeńskiej daje mi o wiele więcej, że aż po oczach bije szacunek, życzliwość i troska o to, bym czuła się dobrze. Kolejne sytuacje, kiedy myślę, jak mogłam tak głupio, jak mogłam się cieszyć, jak .... Kolejne sytuacje tak banalnie podobne, w których ktoś zachowuje się zgoła inaczej, tak, że myślę od razu: jest dobrze, po prostu, dlaczego sądziłam, że to zbyt wiele, pragnąć tego, tego właśnie chcieć?
Tak więc czasem płaczę tej jesieni.
Czasem płaczę, siedząc naprzeciwko kogoś, kto mnie mało zna, a mimo to nawet przez łzy widzę tą tonę życzliwości w jego oczach i wiem że nie ma mi za złe tego, że płaczę.
Mieć kolce jeża
Chronić
całą miękkość
przed dotykiem zła
Mieć w sercu
błękit
by starczyło
na całą zimę
Wiedzieć
kiedy kolce schować
kiedy przyszło lato
Wiesława Kwinto-Koczan
Próżnoś repliki się spodziewał.
Nie dam ci prztyczka ani klapsa.
Nie powiem nawet pies cie jebał,
bo to mezalians byłby dla psa.
(z cyklu Julian Tuwim naucza)
Nie dam ci prztyczka ani klapsa.
Nie powiem nawet pies cie jebał,
bo to mezalians byłby dla psa.
(z cyklu Julian Tuwim naucza)
Jeden komentarz pod tekstem Słodko-gorzko dał mi dość mocno do myślenia.
Zastanowiłam się nad tym, co mi właściwie w duszy gra. Bo to, co robiłam ostatnio, przerosło mnie. To, jak pozwalałam się traktować i wmawiałam sama sobie, że jest OK, że to mi wystarczy, że wcale nie potrzebuję więcej, że taki poziom znajomości w zupełności mi wystarcza.
Mówiłam sobie: pasuje mi to ironiczno-złośliwe poczucie humoru, żartobliwe docinki, którym nie pozostawałam dłużna, serio, naprawdę to lubię. Bo lubiłam, nie było tu żadnego samooszukiwania się. Tylko...
Różnicę odczułam, kiedy poznałam bliżej Ktosia. Owszem, ma złośliwe poczucie humoru. Owszem, docinamy sobie czasem w żartach. Owszem, czasem tak konkretnie. Jednak obok tych żartów, docinków i wymienianych z zapałem złośliwości są jeszcze chwile, kiedy po jakimś absurdalnym żarcie ni stąd ni zowąd pyta mnie czy często ostatnio płaczę. Albo pisze do mnie właściwie tylko po to by zapytać, czy udało mi się w końcu wyspać i odpocząć. Albo pisze mi, że gdybym chciała pogadać to jest - zwłaszcza, że wie, że ostatnio mi niełatwo.
Może czasem też różnica leży w wyczuciu, kiedy żart jeszcze jest żartem, a kiedy już nim być przestaje i po prostu rani. Może różnica leży w zauważeniu: ups, przesadziłem, przepraszam. Słowo przepraszam jednych parzy, dla innych jest wyrazem szacunku i jakiejś życzliwości, naturalnym słowem, którego się po prostu używa, jak wielu innych.
Im bliżej poznaję T. czy Ktosia, tym bardziej czuję, że od jakiejkolwiek znajomości z Królikiem powinnam uciekać jak najdalej i nie będzie to wyrazem strachu i bezzasadnych obaw a jedynie rozsądku. Jak się temu przyjrzeć, to prawie jak przemocowa relacja, takie udawanie, że czarne jest białe, albo ostrzegawcze flary są fajerwerkami. Nie, nie są. Nie chcę więcej nazywać flar ostrzegawczych fajerwerkami i mówić: o, jakie to piękne.
Chcą kolekcjonować chwile, które nie wyblakną po latach, bo jedynym sensem życia jest jego przeżywanie. Można to robić samemu, ale przeżywa się je jednak o niebo lepiej z kimś, więc chcą być z facetem, z którym to będzie możliwe.
Chcą tego tak bardzo, że całą młodość uganiają się za mężczyznami, którzy oferują emocje albo szukają na siłę stabilizacji u boku facetów, którzy na nie nie zasługują. W obu przypadkach ignorują czerwone flary ostrzegawcze, które oni wypuszczają. Patrzą wtedy w niebo i mówią:
- O! Fajerwerki.
Coś ci powiem, kiedy poznasz odpowiedniego faceta, nie będziesz musiała sobie wmawiać, że widzisz fajerwerki.
Kiedy zapytamy się szczerze samych siebie, które osoby z naszego życia znaczą dla nas najwięcej, często dowiemy się, że to ci, którzy zamiast dawania nam rad, rozwiązań, czy leków, wybrali raczej dzielenie naszego bólu i dotykanie naszych ran ciepłą i czułą dłonią. Przyjaciele, którzy potrafią być z nami w ciszy w momentach rozpaczy lub dezorientacji, którzy potrafią zostać z nami w godzinie smutku i żałoby i zmierzyć się razem z nami z rzeczywistością naszej bezsilności - to właśnie ci, którzy się o nas troszczą. - Henri J. M. Nouwen
Zastanowiłam się nad tym, co mi właściwie w duszy gra. Bo to, co robiłam ostatnio, przerosło mnie. To, jak pozwalałam się traktować i wmawiałam sama sobie, że jest OK, że to mi wystarczy, że wcale nie potrzebuję więcej, że taki poziom znajomości w zupełności mi wystarcza.
Mówiłam sobie: pasuje mi to ironiczno-złośliwe poczucie humoru, żartobliwe docinki, którym nie pozostawałam dłużna, serio, naprawdę to lubię. Bo lubiłam, nie było tu żadnego samooszukiwania się. Tylko...
Różnicę odczułam, kiedy poznałam bliżej Ktosia. Owszem, ma złośliwe poczucie humoru. Owszem, docinamy sobie czasem w żartach. Owszem, czasem tak konkretnie. Jednak obok tych żartów, docinków i wymienianych z zapałem złośliwości są jeszcze chwile, kiedy po jakimś absurdalnym żarcie ni stąd ni zowąd pyta mnie czy często ostatnio płaczę. Albo pisze do mnie właściwie tylko po to by zapytać, czy udało mi się w końcu wyspać i odpocząć. Albo pisze mi, że gdybym chciała pogadać to jest - zwłaszcza, że wie, że ostatnio mi niełatwo.
Może czasem też różnica leży w wyczuciu, kiedy żart jeszcze jest żartem, a kiedy już nim być przestaje i po prostu rani. Może różnica leży w zauważeniu: ups, przesadziłem, przepraszam. Słowo przepraszam jednych parzy, dla innych jest wyrazem szacunku i jakiejś życzliwości, naturalnym słowem, którego się po prostu używa, jak wielu innych.
Im bliżej poznaję T. czy Ktosia, tym bardziej czuję, że od jakiejkolwiek znajomości z Królikiem powinnam uciekać jak najdalej i nie będzie to wyrazem strachu i bezzasadnych obaw a jedynie rozsądku. Jak się temu przyjrzeć, to prawie jak przemocowa relacja, takie udawanie, że czarne jest białe, albo ostrzegawcze flary są fajerwerkami. Nie, nie są. Nie chcę więcej nazywać flar ostrzegawczych fajerwerkami i mówić: o, jakie to piękne.
Chcą kolekcjonować chwile, które nie wyblakną po latach, bo jedynym sensem życia jest jego przeżywanie. Można to robić samemu, ale przeżywa się je jednak o niebo lepiej z kimś, więc chcą być z facetem, z którym to będzie możliwe.
Chcą tego tak bardzo, że całą młodość uganiają się za mężczyznami, którzy oferują emocje albo szukają na siłę stabilizacji u boku facetów, którzy na nie nie zasługują. W obu przypadkach ignorują czerwone flary ostrzegawcze, które oni wypuszczają. Patrzą wtedy w niebo i mówią:
- O! Fajerwerki.
Coś ci powiem, kiedy poznasz odpowiedniego faceta, nie będziesz musiała sobie wmawiać, że widzisz fajerwerki.
STĄD
Zainspirował mnie też TEKST Asi, to co szczególnie mi zapadło w pamięć:
Trudne chwile czasami zmuszają do sięgnięcia po pomoc innych - bywa, że inaczej nie da się ruszyć z miejsca. Wtedy też okazuje się, ilu z Twoich kilku setek facebookowych przyjaciół naprawdę zasługuje na to miano i dla kogo więzy krwi rzeczywiście coś znaczą. Wsparcie załamanej czy ciężko chorej osoby nigdy nie jest łatwe i nie każdy jest w stanie podołać temu zadaniu. Niektórzy jednak, mimo braku czasu, pieniędzy, czy specjalnych umiejętności starają się pomóc, choćby swoją obecnością. Inni - nagle wyparowują z Twojego życia, dziwnym trafem materializując się ponownie, kiedy zaczynasz dawać znaki, że już z Tobą lepiej.
Wiesz, co z nimi robić.
Zainspirował mnie też TEKST Asi, to co szczególnie mi zapadło w pamięć:
Trudne chwile czasami zmuszają do sięgnięcia po pomoc innych - bywa, że inaczej nie da się ruszyć z miejsca. Wtedy też okazuje się, ilu z Twoich kilku setek facebookowych przyjaciół naprawdę zasługuje na to miano i dla kogo więzy krwi rzeczywiście coś znaczą. Wsparcie załamanej czy ciężko chorej osoby nigdy nie jest łatwe i nie każdy jest w stanie podołać temu zadaniu. Niektórzy jednak, mimo braku czasu, pieniędzy, czy specjalnych umiejętności starają się pomóc, choćby swoją obecnością. Inni - nagle wyparowują z Twojego życia, dziwnym trafem materializując się ponownie, kiedy zaczynasz dawać znaki, że już z Tobą lepiej.
Wiesz, co z nimi robić.
I cytat, który Asia umieściła w tekście... Wiem, jakie to prawdziwe. Bo tak serio, to kiedy zaczęło mi się w życiu sypać, dopiero wtedy właśnie przekonałam się, kto jest przy mnie mimo mojego zagubienia, łez i chwiejności, mimo dołków i podłamań. Dowiedziałam się też wtedy, jak malutko znaczę dla ludzi, którzy są w stanie mi powiedzieć wprost, że miłe chwile i wesołe spędzanie czasu są OK, ale rozmawianie o problemach nie, bo dość mają własnych.
Dłonie, które nas gładzą, dotykają, pieszczą. Dłonie, które zadają ból.
Zimne dłonie, gorące serce, mówią- lub gorące dłonie a serce jak z lodu.
Zdecydowany uścisk dłoni, albo słaby, niepewny i delikatny.
Dłonie, które zdawać by się mogło, nie umieją czule gładzić, obejmować, dla których każdy czulszy dotyk jest niezręcznością. Dłonie, które samym dotykiem potrafią oddać całą gamę emocji, dawać ciepło, pocieszać i koić.
Mam takie zdjęcie z kimś mi bliskim, na którym zwracają moją uwagę detale: dłonie. Moja dłoń niepewnie obejmująca Ktosia w talii i jego dłoń obejmująca mnie, zdecydowanie, pewnie, daje jasny komunikat: przy mnie możesz czuć się bezpiecznie.
Jak wiele dłonie mogą przekazać w tańcu. Mogą poprowadzić, mogą też zdradzić całą niepewność.
Lubię patrzeć na dłonie. Lubię się nimi zachwycać, tym, że są tak różne, jak różni są ludzie.
Nie wiem czemu, ale mogłabym zakochać się w samych dłoniach.
Tak po prostu.
To opowieść na wieczór przy świetle świec, z zapachem anyżu w tle i szumem wiatru za oknem. Opowieść o nieuchronnych chwilach smutku, które przychodzą, kiedy po zabieganym dniu znajdziemy się w końcu sam na sam z własnymi myślami. Opowieść o chwilach ulotnej radości dającej nadzieję że jeszcze będzie pięknie.
Będzie słodko-gorzko.
Usilnie staram się zapomnieć, nie tęsknić, nie czuć bólu zranionej dumy. Nie myśleć o tym, że ktoś, kto był i jest dla mnie ważny, bez chwili zawahania zniszczył wszystko to, co było dobre i piękne, podkreślając, że dla niego liczy się tylko on sam. Pół biedy, gdyby to był pierwszy raz. Nie był. Dawanie kolejnej szansy byłoby tu nawet nie brakiem rozsądku, a wręcz proszeniem się o kolejne łzy. Zresztą, dawać szansę mogłabym komuś, kto choć odrobinę zabiega o znajomość ze mną, a nie komuś, kto po kilku piwach mówi mi masę przykrych rzeczy i milknie na miesiąc. Tak więc, to koniec mojej 'przyjaźni' z Królikiem.
Ale przecież są też piękne chwile. Rozmowy z przyjaciółmi, chwile spędzone z dawno niewidzianymi znajomymi, długie minuty wiszenia na telefonie z ludźmi, z którymi lubię rozmawiać. Hektolitry herbaty i kawy, własnoręcznie upieczone ciasteczka i słowa, które chce się w końcu wypowiedzieć.
A jednocześnie są też chwile, w których lepiej byłoby wyłączyć myślenie i nie zastanawiać się ani nad przyszłością, nad jutrem, ani nawet na najbliższymi minutami. Ot, po prostu być całą sobą, cieszyć się chwilą, nie zastanawiać się i nie myśleć, nie gdybać, nie analizować, nie szukać dziury w całym. Gdyby to tylko było łatwiejsze.
Nawet najfajniejszą i najbardziej pełną życia chwilę moja głowa potrafi kilkoma cięższymi myślami zniszczyć. Kilka cięższych myśli, które nie dają się przegonić. Pierwsze problemy ze złapaniem oddechu. Podenerwowanie. Desperackie próby złapania głębszego oddechu. Kolejne niepowodzenie. Narastająca panika. Ramiona jak z waty. Wrażenie, jakbym miała za chwilę zemdleć. Próby opanowania paniki, powrotu do normalności, skupienia na tańcu na nowo. Niepowodzenie. Wyjście z sali pełnej ludzi. Desperackie próby uspokojenia się. Stopniowy powrót do normalności w ciszy. Oddech się uspokaja. Znów mogę normalnie oddychać. Łzy bezsilności spływają po mojej twarzy, zmywam je zimną wodą. A było już tak pięknie. Zdążyłam już zapomnieć jak to jest mieć atak paniki.
Sama tego do końca nie rozumiejąc, najpierw napisałam Ktosiowi, żeby się bynajmniej nie martwił jakbym zniknęła z zajęć niespodziewanie, albo jakbym marnie wyglądała- dam sobie radę. Nie spodziewałam się jedynie, że Ktoś zacznie temat drążyć i siłą rzeczy przyznam się do wszystkiego, łącznie z tym, że wkurza mnie własna słabość i to, że jednego dnia mogę przebiec 5 km w 37 minut a następnego nie mogę złapać oddechu, bo w mojej głowie zagościło kilka ciężkich myśli. Nie spodziewałam się czegoś jeszcze. Że od Kogoś, kogo znam od zaledwie kilku miesięcy, doznam więcej empatii i zrozumienia niż od Królika, który znał mnie od prawie czterech lat.
Czasem dalej dopadają mnie strachy. Czasem znów mam ochotę nawiać możliwie szybko i daleko. Czasem, mając świadomość, że spontanicznie podzieliłam się kawałkiem swojej codzienności zwykle skrzętnie ukrywanym, czuję się niezręcznie. Słyszę kroki za sobą i wiem, z kim się za chwilę przywitam - i część mnie chciałaby się schować w najciemniejszym zakamarku. Nie, nie ma mnie, nie zranisz mnie, nie pozwolę się do siebie zbliżyć, nie pozwolę się skrzywdzić. Choć, w sumie, ja przecież czuję że skrzywdzić mnie nie chcesz. Więc OK, postaram się nie uciec, choć swobodna konwersacja momentami mnie przerasta, jestem Ci bardzo wdzięczna, że nie zadajesz niewygodnych pytań.
Tylko czasem dalej szklą mi się oczy, kiedy pomyślę o swoim durnym, głupim, absurdalnym i nic nie wartym zapatrzeniu w Królika, o miłych chwilach, które znaczyły coś tylko dla mnie, o złośliwych i zjadliwych żartach i docinkach za którymi tęsknię... Ukłucie żalu, kiedy z kimś w podobny sposób żartuję i to nagłe skojarzenie. Do diabła z tym. Kiedyś zapomnę. Chyba jednak najpierw to porządnie odchoruję.
I może kiedyś odważę się spojrzeć w oczy w takim samym kolorze jak moje i będę czuła się na tyle bezpiecznie, że będę w stanie rozmawiać i o tym, o czym dotąd tylko pisałam. Kiedyś. Może to zresztą wcale niepotrzebne.
Na razie tyle jeszcze spraw czeka aż je sobie poogarniam.
A tymczasem, idealnie pasuje mi tutaj TO.
Pierwsze lustro: Margerytka zaspana, która mimo zaspania w mgnienie oka ocenia, że taka temperatura za oknem wymaga wyciągnięcia zimowych ciuchów, w związku z czym mimo wczesnej pory i niechęci do tego miejsca biegnie do piwnicy, a następnie po odpowiednich oględzinach decyduje się po raz pierwszy od wielu miesięcy założyć botki na koturnie i płaszcz już o wiele cieplejszy.
Drugie lustro: niepewna, czasem bardzo zagubiona Margerytka, która tak wiele jeszcze nie umie i nie wie w pracy, szukająca odpowiedzi, pytająca, niepewna i często przeklinająca własny brak lub niedobór wiedzy. I oczywiście nieco opieprzana za braki w wiedzy, cóż.
Trzecie lustro: Margerytka, która w biegu zaplanowała szybkie zdjęciowe wyjście, w biegu wypiła kawę, zabrała niezbędne rzeczy i zatraciła się bez reszty w robieniu zdjęć zachodu słońca, konturów liści na tle ognistego nieba, wieczornych świateł nad Wisłą i sąsiednich rozświetlonych mostów...
Czwarte lustro: bardzo niepewna Margerytka, która wchodzi do pustej sali przed zajęciami i słysząc za sobą kroki, doskonale wie, z kim za chwilę się przywita, chowa ukryty lęk. Bo pisanie to jedno a rozmowy to drugie. Rozmowa toczy się lekko o zrobionych właśnie zdjęciach, o pasjach, mniej lub bardziej życiowych tematach, tylko czasem spotykają się spojrzenia, czasem tylko cień, rozmowa na chwilę zamiera, cichnie, coś zawisło w powietrzu, ale wracamy do lekkich tematów.
Piąte lustro: Margerytka, która myli kroki w tańcu, ale nie traktuje tego jak porażki, wręcz przeciwnie, na luzie. Margerytka, która się rozkręca i choć czasem się myli, coraz częściej zwyczajnie nie zastanawia się nad każdym kolejnym krokiem, tylko poddaje się rytmowi i jakoś tak samo z siebie układa się lepiej. I ku swojemu zdziwieniu dobrze się bawi. Chwilę z jednym partnerem, chwilę z innym, kilka kroków tu, kilka tam, parę obrotów, uściśnięć dłoni, uśmiechów.
Szóste lustro: Margerytka rozbawiona, wesoła, żartująca i śmiejąca się, a czasami i wygłupiająca się, częstująca ciachami i ... tak bardzo "do ludzi".
Siódme lustro: Margerytka rozmarzona, zasłuchana w muzykę, przebiegająca myślą cały dzień, łąpiąca oddech, odnajdująca w sobie poczucie, że tak właśnie jest OK, że nie mogłoby być lepiej i żadnej chwili tego dnia nie zamieniłaby na inną, nie chciałaby tego dnia przeżyć inaczej.
Tak, to był długi dzień, ale jaki piękny.
Drugie lustro: niepewna, czasem bardzo zagubiona Margerytka, która tak wiele jeszcze nie umie i nie wie w pracy, szukająca odpowiedzi, pytająca, niepewna i często przeklinająca własny brak lub niedobór wiedzy. I oczywiście nieco opieprzana za braki w wiedzy, cóż.
Trzecie lustro: Margerytka, która w biegu zaplanowała szybkie zdjęciowe wyjście, w biegu wypiła kawę, zabrała niezbędne rzeczy i zatraciła się bez reszty w robieniu zdjęć zachodu słońca, konturów liści na tle ognistego nieba, wieczornych świateł nad Wisłą i sąsiednich rozświetlonych mostów...
Czwarte lustro: bardzo niepewna Margerytka, która wchodzi do pustej sali przed zajęciami i słysząc za sobą kroki, doskonale wie, z kim za chwilę się przywita, chowa ukryty lęk. Bo pisanie to jedno a rozmowy to drugie. Rozmowa toczy się lekko o zrobionych właśnie zdjęciach, o pasjach, mniej lub bardziej życiowych tematach, tylko czasem spotykają się spojrzenia, czasem tylko cień, rozmowa na chwilę zamiera, cichnie, coś zawisło w powietrzu, ale wracamy do lekkich tematów.
Piąte lustro: Margerytka, która myli kroki w tańcu, ale nie traktuje tego jak porażki, wręcz przeciwnie, na luzie. Margerytka, która się rozkręca i choć czasem się myli, coraz częściej zwyczajnie nie zastanawia się nad każdym kolejnym krokiem, tylko poddaje się rytmowi i jakoś tak samo z siebie układa się lepiej. I ku swojemu zdziwieniu dobrze się bawi. Chwilę z jednym partnerem, chwilę z innym, kilka kroków tu, kilka tam, parę obrotów, uściśnięć dłoni, uśmiechów.
Szóste lustro: Margerytka rozbawiona, wesoła, żartująca i śmiejąca się, a czasami i wygłupiająca się, częstująca ciachami i ... tak bardzo "do ludzi".
Siódme lustro: Margerytka rozmarzona, zasłuchana w muzykę, przebiegająca myślą cały dzień, łąpiąca oddech, odnajdująca w sobie poczucie, że tak właśnie jest OK, że nie mogłoby być lepiej i żadnej chwili tego dnia nie zamieniłaby na inną, nie chciałaby tego dnia przeżyć inaczej.
Tak, to był długi dzień, ale jaki piękny.
Czasem ciężko zebrać myśli...
A są przecież i takie myśli, co chodzą po głowie i ciężko je zdradzić komukolwiek. Człowiek przyznaje się do nich samemu sobie we własnej głowie albo na kartkach pamiętnika, ale innym... to już gorzej.
Uciekam w takich chwilach w spacery, na łono natury, w relaksującą zieleń.
A czasem nawet mimo deszczu, bo cóż mi on przeszkadza.
Zapatrzeć się w gałęzie uginające się pod deszczem, albo w krople uderzające w powierzchnię wody na jeziorze. Ten szum...
Pooddycham innym powietrzem i mogę wracać do swojego świata, działać z energią, której mi jeszcze przed chwilą brakowało.
To takie cenne.
Kilka dni temu przeczytałam ciekawy tekst Tomka. Tomek jak Tomek, nie każdy go lubi, jednak z tym co napisał, ciężko się nie zgodzić. Mało tego, napisał tak przekonująco, że przemyślawszy wszystkie za i przeciw wypełniłam na stronie formularz i niedawno otrzymałam pocztą stosowny pakiet.
Owszem, włożę pałeczki do buzi. Owszem, warto. Owszem, to może komuś uratować życie.
Konkrety znajdziecie TUTAJ a trochę i tu:
Owszem, włożę pałeczki do buzi. Owszem, warto. Owszem, to może komuś uratować życie.
Konkrety znajdziecie TUTAJ a trochę i tu:
O swojej fascynacji pisałam pod koniec stycznia. Mianowicie poszłam razu pewnego na tańce:
Tańce dla każdego, kto chce. Możesz nie umieć, ale się nauczysz. Możesz umieć, ale nadal się dobrze bawić.
Tańce grupowe, setowe i kołowe. Tańce irlandzkie, szkockie, bretońskie, francuskie i zmyślone.
Więcej TU.
Tańce dla każdego, kto chce. Możesz nie umieć, ale się nauczysz. Możesz umieć, ale nadal się dobrze bawić.
Tańce grupowe, setowe i kołowe. Tańce irlandzkie, szkockie, bretońskie, francuskie i zmyślone.
Więcej TU.
Byłam tam jeszcze raz, co spotkało się z żywą niechęcią pewnego chłopaka,mojego znajomego. Później rozchorowałam się trochę, rzuciłam się w wir pracy... Nie miałam kiedy się wyrwać by tam pójść.
Do czasu kiedy pewnego sierpniowego dnia w autobusie spotkałam chłopaka prowadzącego zajęcia. Pogadaliśmy sobie miło i powiedziałam mu, że następnym razem się wybiorę. Na nowo dołączyłam do fb grupy dla której tworzy wydarzenie.
Poszłam.
Minął już miesiąc, odkąd wróciłam. Kurczę, jakie to fajne, mówię Wam!
Już nie miewam zakwasów po zajęciach. Za to wesoło mi jak dawniej.
1. Andrzej Pilipiuk: Norweski Dziennik, t. 3 Północne wiatry
Tom, który chyba najbardziej przypadł mi do gustu, autentycznie czytałam z zapartym tchem.
Nie sądziłam, że Pilipiuk może mnie tak pochłonąć, ale cóż, jednak to możliwe.
2. Pola Gojawiczyńska: Dziewczęta z Nowolipek
Sięgnęłam od niechcenia, zostałam mile zaskoczona. Bardzo spodobał mi się styl pisania autorki, naprawdę czytało mi się z przyjemnością. Dużym plusem było to, że wszystko napisane bez jakiegoś zbędnego patosu.
3. Agnieszka Wojdowicz: Niepokorne. Eliza
Całkiem wciągająca i przyjemna książka.
Po recenzjach spodziewałam się czegoś jeszcze bardziej szałowego, ale ostatecznie - czytało mi się przyjemnie, całkiem OK lektura, choć jak mówią- bez szału.
4. Antoine de Saint-Exupery: Mały Książę
Po prostu od czasu do czasu do niej wracam, a tym razem wręcz pochłonęłam, odkrywając w niej mnóstwo niuansów i znaczeń jak dotąd nieodkrytych.
Kocham tą książkę, po prostu.