Mijają kolejne miesiące mojego wyzwania.
Coś się zmienia, coś się przeistacza we mnie. Czuję że jestem inna, że się zmieniam...
I widzę jak tą nową siebie jakoś nieśmiało zaczynam lubić.
I mimo, że miewam czasem chwile zawahań: po co mi to wszystko, po co mi wymyślać sobie kolejne wyzwania, po co się męczyć, dręczyć i zastanawiać... robić coś inaczej niż dotąd, pod prąd, na nowo, po co skoro gorsze dni i tak przychodzą?
Mimo, że czasem mam serdecznie dość i to wszystko zdaje mi się niekiedy takie na siłę, sztuczne.
A jednak jakoś brnę dalej.
A później... przychodzą takie dni jak ten niedawno: spięcie z moim tatą przez telefon, moje łzy. Całe mnóstwo łez. Cytryna wyciskana do herbaty która potoczyła się pięknie po podłodze, a ja się rozpłakałam znów.
I wzięcie się w garść na tyle by umalować ładnie oczka i z poprawiającym humor wesołym kolorem na paznokciach wyjść na spotkanie zespołu Akademii Przyszłości. I o ile zawsze dotąd mogłam się na takim spotkaniu nie pojawić... tym razem, no cóż, jak mogłabym się nie pojawić na spotkaniu, które miałam poprowadzić? Więc na nie poszłam, przygotowawszy sobie wcześniej listę o czym chcę porozmawiać z moimi wolontariuszami. Wyszło pozytywnie. Hmmm, to miłe usłyszeć: Że dasz sobie radę? Ależ my wszyscy byliśmy o tym przekonani, inaczej nie powierzylibyśmy Ci takiego stanowiska! To tylko Ty miałaś wątpliwości czy dasz sobie radę, ja nigdy w to nie wątpiłem!
A później kolejne spięcie, brak kontaktu, łzy, wymiana kilku smsów, "zgadajmy się w środę wieczorem"... i moje własne plączące się po głowie myśli: co dalej?
A przecież mimo wszystko, mimo gorszych i lepszych chwil po przepłakanych chwilach ocierałam łzy, wychodziłam z domu i działałam, robiłam wszystko to na czym mi zależało, co w dłuższej perspektywie było i będzie dla mnie istotne. Albo jak wczoraj, po pracy szłam na długi spacer i cieszyłam się pięknym wieczorem, wiosną i miłym towarzystwem, przypominając sobie w końcu że mimo złych chwil, łez, przygnębienia i myśli o tym, że nie wiem, co zrobić dalej gdzieś tam mimo tego sobie istnieje piękna wiosna, zieleń która nawet za tydzień nie będzie już taka sama i ludzie z którymi chcę spędzać czas...
Myślę sobie w takich chwilach że może w takim razie warto było się ze sobą zmagać, zastanawiać nad różnymi rzeczami, pisać o tym tutaj, pisać w zeszycie, iść w inną stronę z nadzieją że może ta nowa ścieżka okaże się lepsza...
Jedno o czym marzę, do czego dążę ... To takie ciężkie do ujęcia w słowa, choć doskonale wiem co chcę przez to powiedzieć.
W efekcie tego nad czym pracuję od jakiegoś czasu dostrzegam już swoje sukcesy, widzę co fajnego robię i za co mogę siebie doceniać, co fajnego mam... Ale jednak zawsze to "za coś"...
Chciałabym kiedyś móc sobie powiedzieć, że doceniam samą siebie nawet wtedy kiedy popełniam błędy, nie osiągam sukcesu i płaczę- chciałabym nawet wtedy móc sobie powiedzieć że to jest OK czasem, że się zdarza że i tak jako połączenie własnych niedoskonałości i zalet- i tak tą niedoskonałą, nieperfekcyjną siebie kocham...
Coś się zmienia, coś się przeistacza we mnie. Czuję że jestem inna, że się zmieniam...
I widzę jak tą nową siebie jakoś nieśmiało zaczynam lubić.
I mimo, że miewam czasem chwile zawahań: po co mi to wszystko, po co mi wymyślać sobie kolejne wyzwania, po co się męczyć, dręczyć i zastanawiać... robić coś inaczej niż dotąd, pod prąd, na nowo, po co skoro gorsze dni i tak przychodzą?
Mimo, że czasem mam serdecznie dość i to wszystko zdaje mi się niekiedy takie na siłę, sztuczne.
A jednak jakoś brnę dalej.
A później... przychodzą takie dni jak ten niedawno: spięcie z moim tatą przez telefon, moje łzy. Całe mnóstwo łez. Cytryna wyciskana do herbaty która potoczyła się pięknie po podłodze, a ja się rozpłakałam znów.
I wzięcie się w garść na tyle by umalować ładnie oczka i z poprawiającym humor wesołym kolorem na paznokciach wyjść na spotkanie zespołu Akademii Przyszłości. I o ile zawsze dotąd mogłam się na takim spotkaniu nie pojawić... tym razem, no cóż, jak mogłabym się nie pojawić na spotkaniu, które miałam poprowadzić? Więc na nie poszłam, przygotowawszy sobie wcześniej listę o czym chcę porozmawiać z moimi wolontariuszami. Wyszło pozytywnie. Hmmm, to miłe usłyszeć: Że dasz sobie radę? Ależ my wszyscy byliśmy o tym przekonani, inaczej nie powierzylibyśmy Ci takiego stanowiska! To tylko Ty miałaś wątpliwości czy dasz sobie radę, ja nigdy w to nie wątpiłem!
A później kolejne spięcie, brak kontaktu, łzy, wymiana kilku smsów, "zgadajmy się w środę wieczorem"... i moje własne plączące się po głowie myśli: co dalej?
A przecież mimo wszystko, mimo gorszych i lepszych chwil po przepłakanych chwilach ocierałam łzy, wychodziłam z domu i działałam, robiłam wszystko to na czym mi zależało, co w dłuższej perspektywie było i będzie dla mnie istotne. Albo jak wczoraj, po pracy szłam na długi spacer i cieszyłam się pięknym wieczorem, wiosną i miłym towarzystwem, przypominając sobie w końcu że mimo złych chwil, łez, przygnębienia i myśli o tym, że nie wiem, co zrobić dalej gdzieś tam mimo tego sobie istnieje piękna wiosna, zieleń która nawet za tydzień nie będzie już taka sama i ludzie z którymi chcę spędzać czas...
Myślę sobie w takich chwilach że może w takim razie warto było się ze sobą zmagać, zastanawiać nad różnymi rzeczami, pisać o tym tutaj, pisać w zeszycie, iść w inną stronę z nadzieją że może ta nowa ścieżka okaże się lepsza...
Jedno o czym marzę, do czego dążę ... To takie ciężkie do ujęcia w słowa, choć doskonale wiem co chcę przez to powiedzieć.
W efekcie tego nad czym pracuję od jakiegoś czasu dostrzegam już swoje sukcesy, widzę co fajnego robię i za co mogę siebie doceniać, co fajnego mam... Ale jednak zawsze to "za coś"...
Chciałabym kiedyś móc sobie powiedzieć, że doceniam samą siebie nawet wtedy kiedy popełniam błędy, nie osiągam sukcesu i płaczę- chciałabym nawet wtedy móc sobie powiedzieć że to jest OK czasem, że się zdarza że i tak jako połączenie własnych niedoskonałości i zalet- i tak tą niedoskonałą, nieperfekcyjną siebie kocham...
Zainspirowała mnie DyRektor Akademii Przyszłości, kiedy jako podsumowanie Zjazdu Regionów wygłosiła małe przemówienie w którym pojawiło się stwierdzenie, że ona też ma swój Indeks Sukcesów.
Co to jest?
Najogólniej mówiąc, to taki mały zeszycik, który posiada każde dziecko objęte programem Akademia Przyszłości. Jest po to, by po każdych zajęciach, które wolontariusz ma z dzieckiem, pojawił się w nim wpisany sukces dziecka. Bo zawsze taki jest: mniejszy lub większy, osiągnięty małym lub całkiem dużym wysiłkiem. Namacalny jeśli jest zapisany i można do niego wrócić w dowolnej chwili. Ważne by był realny i by dziecko samo dostrzegało, że ten sukces nie jest wydumany.
W jakimś momencie stwierdziłam, że ja też chcę mieć taki indeks sukcesów. Dla samej siebie, na gorsze chwile, na złe momenty. Żebym w chwilach, kiedy widzę w sobie tylko porażki i niedociągnięcia mogła wrócić do tego, co mi się udało... zdaniem innych. Stąd zdarza mi się poprosić kogoś ze znajomych by zastanowił się nad tym, co uważa za mój sukces... i poczynił mały wpis w temacie - na jednej z kartek :)
Taka nieco inna wersja pamiętnika do którego się wszyscy wpisywali ;)
A sam zeszycik mnie wybrał jakiś czas temu... szukałam czegoś podobnego, ale ten mnie tak zauroczył, że nie mogłam kupić innego, po prostu nie. I nabyłam.
A teraz czasem zachwycam się jego pięknem.
I wpisy znajomych czynią go powoli równie cennym sentymentalnie jak... hmmm materialnie ;) Bo ukryć się nie da, że cenny był i jest.
1. Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Cukiernia pod Amorem cz. 3. Hryciowie
Ostatnia część sagi. Aż szkoda mi się było pożegnać z bohaterami książki, jakoś nieswojo było po ostatniej stronie, tak ot zamknąć i opuścić karty tej historii...
2. Maja Storch: Tęsknota silnej kobiety za silnym mężczyzną
Ciekawa książka i myślę że na swój sposób wyjątkowa. Bo niby tematyka taka "oklepana" ale podejście dość oryginalne. Trochę przypomina mi "Biegnącą z wilkami", może nie jest tak skomplikowana.
Zdecydowanie na plus :)
3. Elizabeth Gilbert: Jedz, módl się, kochaj
Od wieków słyszałam o tej książce same pozytywy i to chyba był powód że sięgnęłam po nią dopiero teraz.
Napiszę tak: spodziewałam się po niej dużo mniej, a ostatecznie dostałam o wiele więcej i koniec końców bardzo, bardzo na plus.
Zauroczył mnie cytat:
Moje myśli kierują się ku jednemu z wierzeń buddyjskich. Według niego dąb powołują do życia dwie siły jednocześnie. Jest to, co oczywiste, żołądź, od którego się to wszystko zaczyna, zalążek, który zawiera w sobie całą obietnicę i cały potencjał wyrastający w drzewo. Wszyscy to widzą. Niewielu jednak jest w stanie rozpoznać inną działającą tam siłę - samo przyszłe drzewo, które tak bardzo chce powstać, że zmusza żołądź do zaistnienia, swoim pragnieniem wyciągając młodą roślinkę z pustki, kierując ewolucją od nicości do dojrzałości. W tym sensie, mówią mędrcy zen, to właśnie drzewo dębu stwarza żołądź, z którego się narodziło.
Myślę o tej kobiecie, jaką się ostatnio stałam, o życiu jakie terazz prowadzę i o tym, jak bardzo zawsze chciałam być tą osobą i wieść to życie, wyzwolona z farsy udawania, że jestem kimś innym niż tylko sobą. Myślę o tym wszystkim, co musiałam znieść zanim dotarłam tutaj i zastanawiam się czy to j a - – to znaczy ta szczęśliwa i zrównoważona ja, drzemiąca teraz na pokładzie tej małej indonezyjskiej łodzi rybackiej – przez te wszystkie ciężkie lata ciągnęła tę drugą, młodszą, bardziej zdezorientowaną i szamocącą się. Ta młodsza ja byłam tym pełnym możliwości żołędziem, jednak to ta starsza j a, ten istniejący już dąb, powtarzała cały czas: „Tak…rośnij! Zmieniaj się! Ewoluuj! Przyjdź i spotkaj się ze mną tutaj, gdzie j a już istnieję, wypełniona i dojrzała! Chcę, byś we mnie wrosła!” I możliwe, że właśnie to obecne i w pełni urzeczywistnione j a unosiło się cztery lata temu nad łkającą na posadzce w łazience mężatką i może to j a szeptałam czule do ucha tej pogrążonej w rozpaczy kobiety: „Wracaj do łóżka, Liz…” Ja już wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, że ostatecznie wszystko sprowadzi nas razem t u t a j. Dokładnie tutaj, dokładnie w tę chwilę, bo to jest miejsce, w którym na nią zawsze czekałam, spokojna i zadowolona.(…)”
4. Eugenia Herzyk: DDD. Dorosłe Dziewczynki z rodzin Dysfunkcyjnych. Jak odnaleźć poczucie bezpieczeństwa, kobiecości i własnej wartości.
Zdecydowanie na plus. Choć momentami męczyły mnie fragmenty gdzie autorka wymieniała serię cech, które miały charakteryzować określony typ kobiet, to zdecydowanie doceniam przemyślaną kompozycję książki i konkretną, jasną jej strukturę, ale też sposób pisania taki naprawdę "do ludzi", prosty i sensowny. Dużo do przemyślenia po takiej lekturze, ale cóż, nie narzekam :)
Patrzę czasem na to jak się zmieniłam, jak wiele osiągnęłam.
Nawet jeśli chodzi o takie z pozoru drobne rzeczy jak to, że z samotniczki, która spędzać czas woli z książką i czasem nie wie jak się do ludzi odezwać stałam się osobą która ma wielu znajomych i czas spędza czasem nad książką a czasem z ludźmi... ważne że ma wybór :)
A czasem i tak przyłażą do mnie strachy i mieszają w głowie.
Wtedy, kiedy za dużo myślę. Wtedy kiedy z różnych powodów jestem niepewna. Kiedy sypie się jedno, drugie, a później jeszcze coś i jeszcze coś.
I kiedy tylko się zastanawiam co jeszcze.
Hmmmm.... tak, wiem, że się lubimy, czułam że jestem dla Ciebie ważna a jednak w tym momencie cholernie się boję, że to wszystko co było dotąd można podsumować tylko hasłem "wydawało mi się" albo... to minęło, tego już nie ma, zdarza się że ludziom rozchodzą się drogi.
Czasem o tym mówię... czasem przemilczam. Bo ostatecznie ileż można słuchać o tym, że ktoś się boi, nawet jeśli się tą osobę lubi.
Strachy mają to do siebie, że w końcu odchodzą.
Zwłaszcza jak się ich nie karmi.
Zamęt w głowie zostaje jeszcze jakiś czas.
Znów zdarza mi się myśleć, że jestem dinozaurem...
Patrzę nieco z boku na historię miłosną, która rozegrała się między dwojgiem ludzi, których darzę sympatią. Kilka miesięcy w ciągu których zdarzyło się im sobą wzajemnie zauroczyć, przekonać się, że to wzajemne, przeżyć trochę szczęścia i radości z bycia razem, mówić "kocham", snuć dalekosiężne plany na przyszłość razem, zaliczyć masę nieporozumień i spięć a na koniec... być coraz dalej i rozstać się.
A później jedno z nich (dziewczyna) to drugie obsmarowało od początku do końca przed wspólnymi znajomymi robiąc z tej osoby drania, człowieka nic niewartego a na pewno nie miłości, przyjaźni, sympatii. Kilka dni później ktoś inny był już u boku tej osoby, och ach, tamten mnie zranił a ja już więcej przez facetów płakać nie będę, o nie.
Dodam tylko że wmieszały się też inne osoby, mówiąc różne rzeczy, gmatwając, starając się skłócić... a ta osoba, która tak później jechała po swojej już byłej miłości- łykała jak młody pelikan wszystko co usłyszała od innych, nie zadając sobie trudu zapytania, sprawdzenia, czegokolwiek.
W efekcie całej sytuacji od dziewczyny odsuwają się znajomi, bo jeśli ktoś, kto z założenia nie chce stawać po żadnej stronie bo (słusznie moim zdaniem) zakłada że jak się dwoje ludzi rozstaje, to oboje się do tego przyczynili- jeśli taka osoba słyszy: nie chcę z Tobą więcej rozmawiać... to inaczej nie będzie.
Powoli tracę wiarę... bo ja wiem, wszystko się zmienia, ludzie się rozstają i w ogóle...
OK, rozumiem.
Ale nie mówię "kocham" by później rzucić wszystko w cholerę i obiekt swoich uczuć zrównać z ziemią.
Jeśli kochałam to mimo wszystko miałabym do kogoś wystarczająco dużo zaufania (chyba) by chociaż wszystko wyjaśnić i w miarę pozamykać).
Przypomina mi się taki tekst:
Takiego sobie wybrałam
Pomijając już wszystko, gdybym mówiła "kocham" to walczyłabym o tą miłość.
Gdybym wiedziała że mam obok siebie kogoś, kto snuje plany ze mną na przyszłość, dla kogo jestem kimś więcej niż tylko przygodą, kto patrzy na mnie poważnie - walczyłabym gdybym tą osobę kochała.
Najgłupsze że w tym całym bajzlu i ja kogoś tracę, bo nie umiem już ufać jak dawniej wiedząc, że wystarczy zaledwie kilka słów kogoś zupełnie obcego by osoba która mnie lubi nawet nie zapytała jaka jest prawda, tylko zaczęła się odsuwać. Może jestem idealistką, cóż... Ktoś mnie całkiem niedawno nazwał naiwną, a ja nie zaprzeczyłam.
Patrzę nieco z boku na historię miłosną, która rozegrała się między dwojgiem ludzi, których darzę sympatią. Kilka miesięcy w ciągu których zdarzyło się im sobą wzajemnie zauroczyć, przekonać się, że to wzajemne, przeżyć trochę szczęścia i radości z bycia razem, mówić "kocham", snuć dalekosiężne plany na przyszłość razem, zaliczyć masę nieporozumień i spięć a na koniec... być coraz dalej i rozstać się.
A później jedno z nich (dziewczyna) to drugie obsmarowało od początku do końca przed wspólnymi znajomymi robiąc z tej osoby drania, człowieka nic niewartego a na pewno nie miłości, przyjaźni, sympatii. Kilka dni później ktoś inny był już u boku tej osoby, och ach, tamten mnie zranił a ja już więcej przez facetów płakać nie będę, o nie.
Dodam tylko że wmieszały się też inne osoby, mówiąc różne rzeczy, gmatwając, starając się skłócić... a ta osoba, która tak później jechała po swojej już byłej miłości- łykała jak młody pelikan wszystko co usłyszała od innych, nie zadając sobie trudu zapytania, sprawdzenia, czegokolwiek.
W efekcie całej sytuacji od dziewczyny odsuwają się znajomi, bo jeśli ktoś, kto z założenia nie chce stawać po żadnej stronie bo (słusznie moim zdaniem) zakłada że jak się dwoje ludzi rozstaje, to oboje się do tego przyczynili- jeśli taka osoba słyszy: nie chcę z Tobą więcej rozmawiać... to inaczej nie będzie.
Powoli tracę wiarę... bo ja wiem, wszystko się zmienia, ludzie się rozstają i w ogóle...
OK, rozumiem.
Ale nie mówię "kocham" by później rzucić wszystko w cholerę i obiekt swoich uczuć zrównać z ziemią.
Jeśli kochałam to mimo wszystko miałabym do kogoś wystarczająco dużo zaufania (chyba) by chociaż wszystko wyjaśnić i w miarę pozamykać).
Przypomina mi się taki tekst:
Takiego sobie wybrałam
Pomijając już wszystko, gdybym mówiła "kocham" to walczyłabym o tą miłość.
Gdybym wiedziała że mam obok siebie kogoś, kto snuje plany ze mną na przyszłość, dla kogo jestem kimś więcej niż tylko przygodą, kto patrzy na mnie poważnie - walczyłabym gdybym tą osobę kochała.
Najgłupsze że w tym całym bajzlu i ja kogoś tracę, bo nie umiem już ufać jak dawniej wiedząc, że wystarczy zaledwie kilka słów kogoś zupełnie obcego by osoba która mnie lubi nawet nie zapytała jaka jest prawda, tylko zaczęła się odsuwać. Może jestem idealistką, cóż... Ktoś mnie całkiem niedawno nazwał naiwną, a ja nie zaprzeczyłam.
Maj będzie pod hasłem: pozytywne nastawienie :)
Jak?
Otóż...
Miałam inny pomysł na maj ale życie zweryfikowało.
Jako że ostatnio wpadam w jakieś niefajne nastroje, potrzebuję motywacji i pozytywnego nastawienia, stwierdziłam, że po pierwsze rozbuduję wszystko to, co może mi pomóc się pozytywnie nastroić i... podzielę się tym z Wami :) Tak więc w maju...
Napiszę nieco więcej o tym, jak się miewa mój Słoik Sukcesów i jakie mam wrażenia po czterech miesiącach jego użytkowania.
Podzielę się skąd wziął się pomysł na mój własny Indeks Sukcesów, co ma z tym wspólnego Akademia i czemu mój własny będzie dla mnie wyjątkowo cenny- i jak to on mnie 'znalazł'.
W sumie skoro tak, to chyba wypadałoby też napisać co w tym pozytywnym nastawieniu czerpię z Akademii i jej założeń- bo gdzieś tam sobie zdaję sprawę, że przecież na to kim jestem aktualnie złożyło się wiele rzeczy, a bycie wolontariuszem Akademii Przyszłości- bardzo mocno.
Przyznam się, jak 'kolekcjonuję' historie pozytywnie mnie nastrajające, skrawki, strzępki wspomnień i miłych chwil - i co zrobiłam by były namacalne.
Napiszę o tym, co sprawia, że się uśmiecham, że nawet zły, ciężki czy dziwny dzień staje się odrobinę lepszy tylko dlatego, że ... no właśnie, co?
Popełnię też post o RTZ, na czym to polega i jak fajnie zapamiętać ciekawostki z tym związane.
I przyznam się też jaka książka pomaga mi nabrać pozytywnego nastawienia, zamiast marudzić i martwić się.
A, no i właśnie: MAJ ogłaszam miesiącem bez marudzenia i narzekania! 31 dni bez marudzenia i narzekania- czy to możliwe? Co się nie da? Da się! :) Konkret polega na tym, że owszem, mogę na coś zwrócić uwagę, że mi się nie podoba, ale zdecydowanie odpadają sytuacje w stylu: ojjj jest źle, o jaka masakra, nie podoba mi się to... nie podoba mi sie tamto... w ogóle to nic nie da się zrobić... nie wiem co zrobić. O nie!
Jak?
Otóż...
Miałam inny pomysł na maj ale życie zweryfikowało.
Jako że ostatnio wpadam w jakieś niefajne nastroje, potrzebuję motywacji i pozytywnego nastawienia, stwierdziłam, że po pierwsze rozbuduję wszystko to, co może mi pomóc się pozytywnie nastroić i... podzielę się tym z Wami :) Tak więc w maju...
Napiszę nieco więcej o tym, jak się miewa mój Słoik Sukcesów i jakie mam wrażenia po czterech miesiącach jego użytkowania.
Podzielę się skąd wziął się pomysł na mój własny Indeks Sukcesów, co ma z tym wspólnego Akademia i czemu mój własny będzie dla mnie wyjątkowo cenny- i jak to on mnie 'znalazł'.
W sumie skoro tak, to chyba wypadałoby też napisać co w tym pozytywnym nastawieniu czerpię z Akademii i jej założeń- bo gdzieś tam sobie zdaję sprawę, że przecież na to kim jestem aktualnie złożyło się wiele rzeczy, a bycie wolontariuszem Akademii Przyszłości- bardzo mocno.
Przyznam się, jak 'kolekcjonuję' historie pozytywnie mnie nastrajające, skrawki, strzępki wspomnień i miłych chwil - i co zrobiłam by były namacalne.
Napiszę o tym, co sprawia, że się uśmiecham, że nawet zły, ciężki czy dziwny dzień staje się odrobinę lepszy tylko dlatego, że ... no właśnie, co?
Popełnię też post o RTZ, na czym to polega i jak fajnie zapamiętać ciekawostki z tym związane.
I przyznam się też jaka książka pomaga mi nabrać pozytywnego nastawienia, zamiast marudzić i martwić się.
A, no i właśnie: MAJ ogłaszam miesiącem bez marudzenia i narzekania! 31 dni bez marudzenia i narzekania- czy to możliwe? Co się nie da? Da się! :) Konkret polega na tym, że owszem, mogę na coś zwrócić uwagę, że mi się nie podoba, ale zdecydowanie odpadają sytuacje w stylu: ojjj jest źle, o jaka masakra, nie podoba mi się to... nie podoba mi sie tamto... w ogóle to nic nie da się zrobić... nie wiem co zrobić. O nie!