W pogoni za sukcesami?

11:52:00



Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byłam tutorką Akademii Przyszłości, Ania Wilczyńska, dyrektor tego projektu, na jakimś większym spotkaniu przyznała, że sama ma Indeks Sukcesów, który pomaga jej pamiętać o tym, co fajnego osiągnęła. Jako, że to dość istotne hasło w tym projekcie, postanowiłam od niego zacząć opowieść o czymś, co mi ostatnio mocno nie daje spokoju.

Czym jest Indeks Sukcesów? Najogólniej mówiąc, to taki mały zeszycik, który posiada każde dziecko objęte programem Akademia Przyszłości. Jest po to, by po każdych zajęciach, które wolontariusz ma z dzieckiem, pojawił się w nim wpisany sukces dziecka. Bo zawsze taki jest: mniejszy lub większy, osiągnięty małym lub całkiem dużym wysiłkiem. Namacalny jeśli jest zapisany i można do niego wrócić w dowolnej chwili. Ważne by był realny i by dziecko samo dostrzegało, że ten sukces nie jest wydumany.

Od jakiegoś momentu w mojej pracy z dziećmi w projekcie, kiedy już opadł totalny zachwyt i bezkrytyczna euforia - przyszła refleksja: zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście to takie dobre i pozytywne: pomaganie w skupianiu się na sukcesach i na tym, co wychodzi.

Oczywiście, doceniam umiejętność dostrzegania własnych dokonań, mocnych stron, tego, co robimy dobrze, co nam wychodzi, jest fajne. Doceniam umiejętność spojrzenia na to i powiedzenia bez fałszywej skromności: tak, zrobiłam to świetnie.

A z drugiej strony przekonałam się dość boleśnie, że można widzieć te wszystkie swoje sukcesy, zdawać sobie sprawę, że niektóre rzeczy robi się świetnie... a jednocześnie człowieka wręcz przygina do ziemi świadomość tych wszystkich rzeczy, które wie, że zawala, w których wie, że jest niedoskonały i że nie jest nawet pewien z czym z tego "bagażu" jest w stanie sobie poradzić, a co już na zawsze zostanie jego cechą.

Pomijając już wszystko inne: nawet przy założeniu, że każdego dnia znajdę jakiś, mniejszy bądź większy sukces, nie uważam za sensowne opieranie zdania o sobie czy poczucia własnej wartości na tym, co mi się udaje. Kiedy się nad tym zastanowiłam, definicją poczucia własnej wartości (i po części przynajmniej, również miłości do siebie), jest nie: czuję się wartościowa, bo osiągam swoje cele i mam poczucie, że decyduję o swoim życiu.

Raczej: każdego dnia robię rzeczy, które mogę nazwać sukcesami i takie, które są porażkami, a jednak niezależnie od tego jakie są proporcje, jestem sama dla siebie wartościową osobą i mam poczucie, że można mnie kochać dokładnie taką, jaka jestem, sama do siebie czuję miłość, pomimo wszystkiego, czego mi brakuje i pomimo tego, co w sobie mam. (chciałabym kiedyś spojrzeć w końcu na siebie w taki właśnie sposób).

Jak to swego czasu ujęła Margaritum:
Jednym z najbardziej wyzwalających ludzkich doświadczeń jest zaakceptowanie własnych, osobistych braków. Uświadomienie sobie głęboko w sercu, że to, kim jestem naprawdę wystarczy. Wystarczy, aby być kochanym. Wystarczy, aby szanować samego siebie. I aby czuć się dobrze wśród innych ludzi. To, co mam, wystarczy abym mógł poradzić sobie w życiu, robić rzeczy, które mnie satysfakcjonują, mieć fajną pracę, przyjaciół i udane życie osobiste. Pomimo tego wszystkiego, czego mi brakuje.

***

Najbardziej trafiają nam do serca historie ludzi, którzy są tak samo niedoskonali jak my i którzy godząc się na to osiągnęli spokój i szczęście. A nieraz również sukcesy. Oni przekazują nam wiadomość, na którą podświadomie czekamy: nie musisz budować tej cholernej wieży do samego nieba. Możesz sobie odpuścić, możesz nie mieć wszystkiego, nie umieć wszystkiego i za wszystkim nie nadążać. Możesz popełniać błędy i ponosić straty. A mimo to masz prawo dobrze o sobie myśleć. Spodziewać się szacunku i akceptacji. Wyciągać rękę po szczęście.


Krótko mówiąc: rozczarowałam się sukcesami, jeśli tak na to patrzeć, to o wiele bardziej przemawia do mnie szukanie co dzień powodów, dla których mogę być wdzięczna: światu, innym ludziom, czy sobie. Co prawda w gorszych chwilach świadomość tego, co dobrego widzą we mnie inni ludzie, może mi pomóc i podnieść mnie na duchu. Jednak nie chcę uzależniać swojego poczucia szczęścia od tego, ile sukcesów osiągnęłam.

A sukces? To dla mnie najlepsza jego definicja:

Sukces to: śmiać się często i szczerze, zyskać szacunek inteligentnych ludzi i podziw dzieci, zasługiwać na dobrą ocenę uczciwych krytyków i cierpliwie znosić zdradę fałszywych przyjaciół, doceniać piękno, znajdować w bliźnich to, co najbardziej wartościowe, pozostawić po sobie świat nieco lepszym i mieć świadomość, że choćby jedna istota ludzka odetchnęła lżej dzięki temu, że my istnieliśmy na tym świecie. 

Emerson 

You Might Also Like

2 komentarze

  1. Dokładnie jeśli zdamy sobie sprawę z naszych ograniczeń i zaczniemy nad nimi pracować szybciej osiągniemy sukces niż stojąc w miejscu i zachwycając się własnymi dotychczasowymi osiągnięciami. Wiedział już o tym Sokrates, a my tyle lat po nim i dalej się nad tym zastanawiamy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdzieś kiedyś przeczytałam(źródła niestety nie pamiętam :( ) czyjąś opinię, która chyba w pewien sposób wpisuje się w temat notki - przy wychowywaniu, przy rozwoju, skupiamy się często na tym, by zmienić coś, co się nam nie podoba. Bałaganiarz uczy się porządku, złośnik chodzi na warsztaty panowania nad gniewem etc. I jak się uda - jest sukces :) Ci, którzy decydują się przede wszystkim rozwijać swoje zalety, już posiadane umiejętności, talenty, wciąż jeszcze chyba są w mniejszości. No i wciąż pokutujące przeświadczenie, że sukces jest wtedy, gdy się udało w 100%.
    I masz rację, w tym co piszesz potem - możemy mieć mnóstwo sukcesów, certyfikatów potwierdzających naszą zajefajność i inne umiejętności, ale nie przysłania to świadomości (w gorszych dniach szalenie bolesnej i uwierającej), że tak wiele jest rzeczy, które robimy niedoskonale lub nie umiemy w ogóle.

    Podoba mi się zacytowana przez Ciebie definicja sukcesu. Dla każdego może być ona inna, gdzie indziej leży poprzeczka, która wyznacza sukces, bo ludzie mają różne uwarunkowania, różne możliwości, gdzie indziej rozłożone akcenty tego, co ważne, na zrealizowaniu czego im zależy.

    Przypuszczam, że pomysł Indeksu Sukcesów miał m.in. na celu zbudowanie w dzieciach poczucia pewności siebie, zaufania do swojej sprawczości. Oceny wystawia się w odniesieniu do odgórnie ustalonej średniej, trochę brakuje uczenia dzieci oddzielania swojej wartości od opinii, ocen innych.
    I myślę, że na krótszą metę taki pomysł może być przydatny - właśnie do sięgania w chwili zwątpienia, by przypomnieć sobie, że "przecież umiem, potrafię, już kiedyś się udało, mogę to powtórzyć".
    Zaś długofalowo... też optuję za wdzięcznością :) i za tą niedoścignioną akceptacją tego, jakim się jest. Nie w rozumieniu zwolnienia się z wszelakiej pracy nad sobą, ale umiejętności rozpoznawania sowich granic, swoich priorytetów, umiejętności pogodzenia się z tym, że pewne rzeczy są poza naszym zasięgiem.

    OdpowiedzUsuń

Chwal jeśli chcesz, skrytykuj jeśli musisz, pytaj jeśli potrzebujesz :-)

Nie musisz się logować, ale będzie mi miło, jeśli się podpiszesz.

Subscribe