Zmienić siebie czy usiłować zmienić rzeczywistość?
10:06:00Kiedy M. powiedział mi wieki temu, że chciał, żebym była w jego zespole, bo jestem kimś, kto ma odwagę nad sobą pracować, uznałam to za miłe. Jednak nie przywiązywałam do tego zbyt wielkiej wagi.
Jeśli się nad tym zastanowić, nie widziałam w tym nic szczególnie wyjątkowego. Tak się jakoś utarło, że przez większość mojego życia czytam książki o pracy nad sobą, zastanawiam się nad różnymi problemami, zmieniam, albo próbuję zmienić. Nie chcę stać w miejscu. Chyba bym już nawet nie umiała.
Oczywiście, są chwile, kiedy mam ochotę rzucić wszystko w diabły i odpuścić sobie totalnie wszystko. Narzekam, klnę, mam dość. Wpadam w cokolwiek ponury nastrój. Mam dość świata, siebie i ludzi. I?
I wcześniej czy później przychodzi taka chwila, że przychodzi refleksja: co by było gdybym teraz się zatrzymała i została przy tym co mam? Chciałabym tego? Czy nie byłoby to trochę zaprzepaszczeniem tego, co już dotąd zrobiłam? (Dla niewtajemniczonych: jakieś 7-8 lat temu byłam kompletną samotniczką i potwornie nieśmiałą dziewczyną o potwornie niskiej samoocenie, której zupełnie nie odpowiadał taki stan rzeczy więc postanowiła go zmienić. Zanim jej nieśmiałość i lęk przed ludźmi przejdzie płynnie w fobię społeczną albo inne paskudztwo) I kiedy tak się zastanawiam, wiem, że nie chciałabym się teraz zatrzymać.
Wielu ludzi przechodzi przez swoje życie w sumie bezrefleksyjnie. Jest fajnie, to super. Jest źle, znaczy się mam pecha. Może kiedyś minie, może nie. Życie jak życie, bywa pokręcone a ja nie mam na nie wpływu. "Bierz życie jakim jest", "Świata nie zmienisz" i takie inne - słyszałam to wiele razy. Może to co się dzieje to kara za grzechy, może Bóg nie sprawdza, może muszę dźwigać swój krzyż, w imię czegoś lepszego... - to też czasem słyszę. I myśl, że lepiej za dużo się nie zastanawiać, bo po co? Myślą tylko ci co mają czas a ja czasu nie mam, więc klops? A i jeszcze dodać do tego stwierdzenie, że za moje porażki i nieszczęścia winę ponosi los a na dokładkę inni ludzie. Bo to oni zawinili. A wiecie, że zawzięte obwinianie innych z powodu własnych niepowodzeń i porażek, zwalanie na nich wiecznie winy, nazywa się paranoją (klinicznie)?
Co jednak, kiedy przyjdzie kryzys? Kiedy nagle się okaże, że związek się rozpadł bo właściwie nie wiadomo dlaczego? Bo odszedł ktoś bliski a ja nie umiem sobie z tym poradzić? Bo przyjaciel wyjechał na drugi koniec świata a ja ...? Co kiedy życie się sypie a ja nijak nie umiem się pocieszyć że 'widocznie Bóg tak chciał" albo "taka karma"?
Dla mnie praca nad sobą znaczy mniej więcej tyle, że jeśli widzę, że coś nie gra w moich relacjach, przyjaźniach... zaczynam od siebie. Jakie mam nastawienie? Co daję innym? Czy mogę coś nieświadomie psuć? Nie ma to nic wspólnego z szukaniem winy w sobie, raczej z poczuciem odpowiedzialności. Bo jeśli poczuję się w jakiś sposób odpowiedzialna, mogę to zmienić i zobaczyć co z tego wyniknie. Na siebie mam wpływ. Nie mam wpływu na innych, co prawda mogę narzekać, żeby chłopak się zmienił, a przyjaciółka zmieniła podejście, ale... po co? Co mi to da, poza irytacją? I nie mówię, że jestem aniołkiem, wielokrotnie popełniałam taki błąd, stąd wiem, że sensu to nie ma zazwyczaj. Doceniam szczere rozmowy i dbanie o relacje - wspólne, ale mimo wszystko zacząć wolę od siebie.
Doceniam też "znaki" zsyłane przez Opatrzność, to, ze czasem to, co wydawało się złe, wyszło na dobre, ale jednocześnie nie chcę szukać łatwych usprawiedliwień, że Bóg tak chciał, że kara za grzechy, że karma... To zbyt proste.
Szczególnie ostatnio kiedy dzieje się coś, z czym nie wiem, jak sobie poradzić, zaczynam to traktować jak zagadkę logiczną. Może tak? Może tak? A może inaczej? Jak poskładać te klocki, żeby wyszła w miarę spójna całość i żebym była zadowolona?
Dlaczego akurat teraz o tym piszę?
Kilka tygodni temu przyszedł niezły kryzys... Nie wiedziałam, co z nim zrobić. Niby żyłam zwyczajnie, ale z wieloma sprawami było źle... Niektórzy z moich znajomych czy przyjaciół dawali mi mniej lub bardziej trafne rady. Szukałam własnych odpowiedzi. Z niektórymi bliskimi osobami tymczasowo straciłam kontakt i musiałam być bardziej samodzielna. Efekt? Zdecydowałam się na dość konkretną formę pracy nad sobą, wymagającą zarówno samodzielności ale i zdania się na innych. Przychodziły wątpliwości, chwile zawahania, myśli czy to ma sens, czy naprawdę tego potrzebuję.... ale jak napisała Baba ze wsi wątpliwości przychodzą zawsze... i mijają... nie uniknie się ich kiedy się człowiek zastanawia nad różnymi rzeczami. Dziękuję, Babo :)
Tylko w jakimś momencie poczułam się potwornie samotna. Zdałam sobie sprawę, że przed wieloma z mich nawet bliskich znajomych będę ukrywać to, że podjęłam się takiej właśnie pracy nad sobą (nie napiszę konkretnie, bo coraz mniej jestem tu anonimowa, bo nie chcę dziwnych komentarzy, zdziwionych spojrzeń i drwin. Nie. ) Jest kilka osób, z którymi mogę być najzupełniej szczera i cieszę się z tego. Tylko czasem dokucza mi samotność... Dam radę.
1 komentarze
Jesteś wspaniała!!!
OdpowiedzUsuńIdź dalej przez życie ze swoją refleksją! Uwielbiam takich ludzi! Nie cierpię tych "Wielu ludzi przechodzi przez swoje życie w sumie bezrefleksyjnie". Nie mieści mi się w głowie jak można tak żyć. Być takim betonem...
Chwal jeśli chcesz, skrytykuj jeśli musisz, pytaj jeśli potrzebujesz :-)
Nie musisz się logować, ale będzie mi miło, jeśli się podpiszesz.