Mimo upływu czasu i kolejnych doświadczeń, jest taka postawa, której zupełnie nie umiem zrozumieć, która budzi we mnie mnóstwo niezgody i nieziemsko irytuje. Zwłaszcza, jeśli to ja jestem jej obiektem. Jeśli inni są jej obiektem - też. Ale w czym rzecz, czego tak bardzo nie umiem zrozumieć?
To takie wszem i wobec prezentowane przekonanie, że ma się większą, bardziej rozległą wiedzę i glębszy ogląd sytuacji i w związku z tym posiada się prawo wskazywania innym, jak powinni postępować, myśleć, jak powinni traktować innych ludzi.
Nie chcę uogólniać, ale mam wrażenie, że często taka postawa jest efektem zachłyśnięcia się rozwojem osobistym na własną rękę, przeczytania kilku książek, artykułów, wysłuchania kilku podcastów i nabycia w ten sposób przekonania, że teraz to już wiem tak dużo, że ach, pomogę innym.
Nie jestem w stanie teraz tego przytoczyć, ale pamiętam, jak w jakiejś książce właśnie o pracy ad sobą, spotkałam wzmiankę, żeby tego, co się przeczyta, nie odnosić do innych, nie szukać tego w innych, tylko zwracać uwagę na siebie. Na siebie mamy wpływ, nad sobą możemy pracować, a szukanie w innych problemu... cóż, nie wydaje mi się zbyt mądre.
Wracając jednak do poczucia misji i pragnienia dawania innym mądrych rad, które zmienią ich życie. A jeśli ci inni tej narzucanej im pomocy nie chcą, to po prostu widocznie nie dorośli, są niewdzięczni, nie dość oświeceni albo ulegli czyjemuś urokowi, wpakowali się w toksyczną relację i tak dalej. No przecież nie ma opcji, że ktoś odrzuca taki ogrom dobra i empatii, nie ma możliwości, żeby ktoś tak postąpił. Ani chybi musi być zaślepiony, pod czyimś urokiem, ktoś go musiał omamić.
W sumie to smutne musi być życie kogoś, kto tak bardzo źle się czuje z własnym życiem, że aby poczuć się lepszym, wytyka innym co powinni i daje im nieproszone rady, układa im życie. I jeszcze wszem i wobec rozgłasza, jak to ma mnóstwo miłości i empatii do ludzi i jak to pragnie im pomagać, jak to się o nich niepokoi. No chodzący ideał po prostu.
I tu znów wracamy do przekonania o rozległości własnej wiedzy i poczuciu wyższości wobec innych ludzi. Takie podejście na zasadzie: pokażę Ci jak żyć, wszystko Ci wyjaśnię, Ty masz tylko słuchać, wziąć moje rady do serca i według nich postąpić. Wygodne? No właśnie nie. Już pomijając to, że takiego człowieka, którego chce się poukładać po swojemu, traktuje się jak taką marionetkę, którą wydzierają sobie z rąk ci "silni, mądrzy i wiedzący lepiej". Trochę jak z tym aniołkiem i diabełkiem: jeden na jednym ramieniu, drugi na drugim, każdy szepcze do ucha, a gra się toczy o to, by przeciągnąć na swoją stronę. W końcu nic innego się w życiu nie liczy.
Patrzę na to z totalnym zdumieniem i niejakim oszołomieniem, bo ja osobiście boję się dawać rady i to szczególnie takie ważkie. Bo nie daj buk jeszcze ktoś posłucha i tak postąpi, a ja będę się za to czuła odpowiedzialna, zwłaszcza jak coś pójdzie nie tak. Zwłaszcza jak mogą się pojawić pretensje. Nie wiem, jakoś nie zachwycam się ideą mówienia innym, co powinni, jak powinni. Zwłaszcza, kiedy wiem, jak ciężko jest samemu sobie doradzić, jak ciężko jest podjąć decyzje, których by się chciało później nie żałować, albo jak trudno jest się wycofać z decyzji, które nie są dobre i zawrócić z raz obranej ścieżki.
Rany, ja przecież swoje własne życie ledwo ogarniam, raz gorzej, raz lepiej, a najczęściej, bądźmy szczerzy, w ogóle nie mam pojęcia jak, a kim ja jestem, żeby w takim razie układać życie innym?