Oddech

00:11:00


Czasem coś się latami komplikuje i nawarstwia, później tygodniami, miesiącami i latami to odkręcasz, a później jedna rozmowa stawia "kropkę nad i" - i dopiero wtedy coś się zamyka i można przejść do czegoś nowego.

Spodziewałam się, że to spotkanie będzie mnie dużo kosztowało emocjonalnie. Nie spodziewałam się jednak, że zamknie jakiś etap w moim życiu i w pewnym sensie mnie uwolni. A jednak.

Był taki wieczór, kiedy właściwie znikąd dopadła mnie myśl, że jest taka część mnie, która jest tak stłamszona, że nawet nie ma prawa głosu. To jakby taka postać tak mocno ściśnięta, że nie jest w stanie wziąć głębszego oddechu, nie mówiąc już o możliwości mówienia i wyrażania własnego zdania. Zdumiała mnie taka wizja: wszak tyle już czasu i uwagi poświęciłam, by poczuć się lepiej, zrozumieć siebie, przecież nie bez powodu była ta terapia, leki... Zaszokowało mnie to, ale przestałam ten temat drążyć: ot, byłam przemęczona, czułam się źle, no zdarza się. Zwaliłam wszystko na Pełnię w Skorpionie, no wiadomo, na coś trzeba.

I później ta rozmowa. Spotkanie, które przyszło po mnóstwie lęków i obaw, nawet nie do końca ujętych w słowa.

Zaskakujące, jak inna byłam, idąc na to spotkanie i jak różniłam się od osoby, która z niego wyszła. Przed południem ogólna panika i tona stresu. Popołudnie wyluzowane: wygłupiałam się z M. nad piwem, gadałam o poważnych i niepoważnych kwestiach, a wieczorem tańczyłam swobodniej niż zwykle (i to nie ja tak to ujęłam), syczeliśmy do siebie z B jak nawiedzone koty, budząc tym ogólną radość i pisałam rzeczy szczere, a wracając do domu nocą, uśmiechałam się od ucha do ucha. I to nie była magia tego dnia tylko. Bo następny dzień wcale nie był spadnięciem z różowej chmurki.

Bo mijały kolejne dni, a ja miałam poczucie, że jakoś na dobre opuściłam krainę wkurwu. Że wszystko to, co dawniej wkurzało tak, że czułam chęć nawalania w worek treningowy albo krzyczenia na cały głos, niszczenia i demolowania... no znikło, nie bardzo wiadomo gdzie. Owszem, coś co wkurzało, teraz jedynie irytuje. Coś, co niszczyło, teraz powoduje tylko zmęczenie. Coś, co domagało się reakcji, teraz jest zbywane stwierdzeniem: nie chce mi się reagować. Wolę się pogapić na zieleń. Pogrzać w słońcu. Popatrzeć. Pouśmiechać.

To tak jak coś, co boli i przywykasz, że boli, a później któregoś dnia nagle się łapiesz na tym, że tego bólu nie ma i jakoś tak znienacka możesz sobie po prostu sięgnąć po kubek i nie boli, albo iść pobiegać i stanąć przy tym pewnie na nodze... i nie boli. I już nawet nie umiesz sobie przypomnieć tego uczucia, jak było z bólem. Było i nagle nie ma. Ale nie czujesz zdezorientowania. No po prostu jest OK i właściwie to jakby tak było od zawsze.

Jest mi dobrze I choć niewątpliwie przyjdą gorsze dni i choć będą tematy które trzeba poruszyć i  zamknąć.... ja rozkoszuję się tym, jak mi teraz dobrze.

“i don't pay attention to the
world ending.
it has ended for me
many times
and began again in the morning.” 
― Nayyirah Waheed, Salt

You Might Also Like

3 komentarze

  1. Cieszę się bardzo Twoim zdjęciem ciężaru z ramion ;) i jednocześnie zazdroszczę ;) Też mam taki problem, który rośnie i nawarstwia się od kilku lat ale z różnych względów nie mogę go zamknąć. Próby naprawiania i ustalania pewnych granic były ale bezskuteczne. Czasem życie przynosi rozwiązania. Ta myśl mnie trzyma przy nadziei ;)
    Dziękuję za ten post!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi to słyszeć (czytać :) o nadziei.
      Wiesz, ja myślałam, że wyjścia nie ma, a rozwiązanie znalazło się, kiedy spodziewałam się czegoś zupełnie innego.
      Więc nawet nie bardzo się spodziewałam tego wszystkiego ;*
      Życzę Ci aby jak najłatwiej się rozplątalo ;*

      Usuń
    2. Dziękuję Kochana 😘

      Usuń

Chwal jeśli chcesz, skrytykuj jeśli musisz, pytaj jeśli potrzebujesz :-)

Nie musisz się logować, ale będzie mi miło, jeśli się podpiszesz.

Subscribe